Dlaczego najlepsi pracownicy nie zakładają własnych firm?
Największy tyran nie ma biura. Mieszka w twojej głowie.
Transformacja lat 90. wychowała sobie najlepszych niewolników w historii. Takich, którzy sami zakładają sobie kajdany i nazywają je “karierą”. Byłem mistrzem w zakładaniu tych kajdan.
Kraków, piąta nad ranem. Żona mnie przyłapuje
Nie z kochanką, gorzej.
“Naprawdę?” - rzuca, a w jej oczach widzę, że ona już wie, że jutro będę odbierał telefony na plaży. Że w środę zniknę na “chwilę” do hotelowego lobby z laptopem. To nie pytanie.
To epitafium dla naszego małżeństwa, które zabijam mail po mailu, zarywając nockę w pierwszy dzień urlopu.
Ja nazywałem to lojalnością wobec firmy. Ona - zdradą.
Wracam do biura
Po urlopie odkrywam, że projekt leży nietknięty. Dwa tygodnie. Zero postępu.
Moje nocne bohaterstwo? Niepotrzebne jak prezerwatywa podczas spowiedzi.
Co robię? Uśmiecham się. Biorę to gówno z połykiem.
“Firma to rodzina”, powtarzam i nazywam to profesjonalizmem. Tak, rodzina - taka, gdzie tata bije, a ty mówisz, że tylko kiedy pije.
Zostałem zakładowym Don Kichotem
Moje starania na tamtym zakładzie to była permanentna walka od dnia zero.
I wreszcie, po miesiącach dokumentowania chaosu, zbierania dowodów i lobbowania “u góry” - stał się cud.
Doprowadzam do Wielkiego Spotkania. Wszystkie działy przy jednym stole. Nowe zasady współpracy, czysta karta.
Wierzę, że naprawiłem maszynę. Wychodzę jak dzieciak, który właśnie zrobił prawko. Myślę, że od teraz to ja prowadzę. Nie wiedziałem, że dalej siedzę w foteliku.
Kilka godzin później siedzę u terapeutki
Wchodzę. Tym razem jak dziecko z paskiem na świadectwie. Opowiadam o wielkim zwycięstwie.
– Udało się! Zmieniłem zasady gry!
Cisza.
Ona patrzy na mnie jak na pacjenta, który właśnie powiedział, że wyleczył cukrzycę coca-colą.
– Wie pan, co słyszę? Że kolejny raz uratował pan wszystkich, ale nie—
– Przecież właśnie walczyłem—
– O firmę. O zespół. O projekt. Nigdy o siebie.
Otwieram usta. Zamykam.
– Samosabotaż – dodaje. – Klasyczny.
– To nie tak—
– Pan ratuje wszystkich poza sobą, bo nie wierzy, że sam jest tego wart.
Cisza.
Siedzę jak pacjent po diagnozie. Bo nagle każdy objaw układa się w chorobę.
Tydzień później - pierwszy test, czuję nową siłę
Gdy w piątek o 17.00 szef ogłasza kolejny “pożar” - ten wielki brief, który ma zająć cały weekend - ja wstaję, ubieram się i słyszę:
– A deadline?
– Deadline to tylko taka nazwa. Tak naprawdę nikt nie umiera.
I wychodzę.
Po raz pierwszy w życiu.
(…)
Dochodzę do domu. Cisza.
W windzie jeszcze bohater. W mieszkaniu - już panika.
“Co ja zrobiłem?”, “Zawiodłeś ich.”, “Porządny człowiek tak nie robi.”.
Plot twist: uciekłem od szefa prosto w ramiona kata. Problem? Ten kat to 30 lat wychowania.
To głos każdego nauczyciela, który mówił “nie wierć się”. Każdej mamy: “a jak poszło innym?”. Każdego taty: “Nie zawracaj mi głowy”. Każdej babci: “Co powiedzą inni?”.
Największy tyran nie ma biura, timesheetów, ani linkedina.
Ma trzydzieści lat i mieszka w mojej głowie.
Wytrzymałem trzy godziny
To, co działo się potem, znasz doskonale.
Kawa, laptop, petko - przecież ajkos to nie fajka - laptop, redból, petko, powtórz.
48 godzin później melduję się w pracy niczym Łazarz. Zmartwychwstały, ale śmierdzący.
Mój projekt to zombie - żyje, choć nie powinien. Klikam “wyślij”, ale pierwszy raz nie czuję satysfakcji.
Czuję tylko pustkę. Bo właśnie zrobiłem dokładnie to, przed czym uciekałem. Sam. Bez szefa. Bez deadline’u. Just me, myself, and my beautiful self-destruction.
I wtedy pękam, bo mnie już nie ma. Jest tylko pusta skorupa, która udaje człowieka.
Wtem - znowu wszystko klika jak klucz przekręcony w zamku
Lata 90. Transformacja.
Wychowano nas na self-made manów: “bądź profesjonalny”, “nie poddawaj się”, “możesz wszystko”.
Co z tego wyszło? Pokolenie self-made niewolników.
Ceną za profesjonalizm było → wszystko, co się nie udało, to twoja wina.
Ceną za upór → skoro nie jesteś najlepszym, jesteś nikim.
Ceną za możesz wszystko → skoro można wszystko, to trzeba wszystko.
W tamten poniedziałek się zwolniłem. To była moja historia
Ale jeśli siedzisz teraz przy biurku, które nie jest twoje i czujesz mdłości - to teraz jest twoja.
Syndrom Gościa. Wiesz, co to? Nie wiesz, bo właśnie to wymyśliłem.
To gdy całe życie jesteś mistrzem ceremonii na własnym pogrzebie.
Myjesz okna dla Jezuska, gotujesz dla partnera, zarywasz nocki dla szefa. A dla siebie? Śmieciowe żarcie z dowozem nad zlewem.
I teraz najgorsze. Dlaczego najlepsi pracownicy nigdy nie zakładają firm?
Bo wmówiono nam, że sami dla siebie to za mało. Że bez tytułu, certyfikatu na linkedinie i własnego kubka na zakładzie jesteśmy nikim.
Ale powiem ci coś, co chciałbym wiedzieć, wiele lat temu: praca na swoje nazwisko to nie jest praca do upadłego. To praca od upadku do upadku bez utraty entuzjazmu.
Tyle.
Przestań myć okna dla Jezuska.
Zacznij to robić dla siebie.
Dzięki, że czytałeś do końca.
Niżej mam do Ciebie jeszcze kilka słów odnośnie szkolenia, które właśnie się zaczyna.
msz
Bezpłatnie: Uwierz w swój plan, bo on już jest wystarczająco dobry
Jeśli chcesz to właśnie po to powstał bezpłatny kurs Branding od zera AI: Intro.
Siedem konkretnych narzędzi i asystentów AI:
→ Quiz i Masterclass (żebyś zobaczył, gdzie jesteś),
→ Twórca Autonomii (żebyś wiedział, jak odejść),
→ Twórca Oferty (żebyś przestał walczyć o grosze),
→ Twórca Lejka (żebyś zbudował system sprzedaży),
→ Twórca Nagłówków (żeby ludzie w końcu czytali twoje posty),
→ Kumpela Mateusza (żebyś brzmiał jak ty, tylko lepiej),
→ Masterclass na żywo - jak postawić stronę i ruszyć ze sprzedażą w 24 godziny.
I kilka innych niespodzianek.
Zero złotych. Zero ściemy. Tylko narzędzia dla kogoś, kto w końcu zrozumiał, że umieranie przy cudzym biurku to nie kariera.
Zrób pierwszy krok. W kolejnym ci pomogę: mateuszufel.com/boz-intro



Uwielbiam takie z autopsji (i takie, i z auopsji ;). Pięknie się wpisałeś w moje ostatnie tu dywagacje "o oczekiwaniach"... Szkoda, że człowiek tak późno to łapie. Miałeś szczęście, udało ci się, z tego co rozumiem, relatywnie wcześnie ogarnąć.